Całkiem niedawno, tuż przed samym urlopem rozpisywałam Wam się o tym, co prawdopodobnie zabiorę ze sobą na wyjazd. Tak, jak napisałam, spakowałam dosyć sporo – głównie, jak mi się wydawało niezbędnych rzeczy. Czy wszystkie okazały się niezbędne? Rzecz jasna nie. Co, z perspektywy pourlopowej zabrałabym na wyjazd? O tym, poniżej.
Urlop, urlopik, wczasy, wycieczka, wypoczynek – słowa, na ktore świecą nam się oczy. Dwa tygodnie nicnierobienia, braku stresu i wypoczynku. Wszystko po to, żeby zregenorować siły na kolejne miesiące.
Ja do swoich wczasów, zawsze przygotowuję się bardzo solidnie. Kupuję kilka ciuchów, prasuję na kant koszule, składam, piorę i z reguły zabieram oczywiście zbyt wiele. Jak każda kobieta wychodzę bowiem z założenia, że lepiej mieć więcej niż mniej.
W tym roku wybrałam się na Fuerteventurę. Podróż poślubna, więc trzeba było zaszaleć. Z prognoz pogody szalejących na wszystkich kanałach zasłyszałam, że czeka mnie tygodniowe wylegiwanie się w słońcu i kilka godzin kąpieli w słonym Oceanie.
Jako priorytet ubraniowy uznałam zatem kilka kompletów strojów kąpielowych, krótkie spodenki i lekkie sukienki. Co z tego bagażu ubrań rzeczywiście mi się przydało?
Słońce, plaża i wiatr, który znacznie przyspieszał powstawanie złocistej opalenizny na moim ciele. Bez kremu z filtrem zapewne by się nie obyło. Nie ma się co zatem dziwić, że pokusiłam się nawet o zakupienie dodatkowej buteleczki za uwaga, 10 euro. No i cóż, lepiej wydać kilka złotych więcej niż zarumienić się na czerwonego raczka i później cierpieć kilka kolejnych tygodni.
Dzień pierwszy
Wiadomo, po locie, cieżkim, w moim przypadku, naprawdę ciężkim roku ostrej pracy – zdecydowaliśmy się na długie godziny opalania przy hotelowym basenie. Bardzo wygodnym, bardzo dużym i z chłodną wodą.
Z mojej bogatej garderoby nie przydało mi się zatem nic poza strojem kąpielowym, oczywiście dwuczęściowym i mocno wyciętym. Do tego klapki i skromna, delikatna sukienka – którą zakładałam na obiad i kolację.
Dzień drugi
Mieliśmy iść na długi spacer, ale tak spodobało nam sie leniuchowanie, że pozostaliśmy przy basenie kolejny dzień. Miłą odmianą stała się także kilkuminutowa podróż na plażę – bardzo złocistą i bardzo ciepłą.
I tutaj nie potrzebowałam niczego prócz stroju i sukienki. No, dodałam jeszcze kapelusz, bo drugiego dnia opalania zaczęła mnie już boleć nieco głowa. Nie wiem, czy od mocnych promieni słonecznych, czy od drugiej kawy wypitej w knajpce na plaży – tak, czy owak skoro go miałam to szybko zarzuciłam go na swoje czoło.
Dzień trzeci i czwarty
Jako, że szkoda nam było tracić czas wyłącznie na leżakowanie, postanowiliśmy wybrać się do Lanzarote – na wycieczkę objazdową. Frajda była ogromna i okazało się, że nie wszystkie wycieczki objazdowe muszą być od razu męczące.
Ubrałam się bardzo wygodnie, w wersji sportowej – wiadomo, w autokarze wygoda to podstawa. Sprawdziły się tutaj moje lekkie adidasy, sportowa tunika oraz krótkie spodenki. I to właściwie tyle.
Kto jeździ na letnie wycieczki, ten wie, że tam nie są polecane kilkuwarstwowe połączenia w garderobie.
Dni na Fuerteventurze mijały nam sielsko, ciepło, smacznie i bardz komfortowo. Z całej walizki ubrań, przywiezionych z Polski założyłam na siebie może 1/3 tego, co zaplanowałam. W ruch poszły przede wszystkim moje ulubione stroje kąpielowe, ukochana sukienka maxi oraz spodenki i koszula z jeansu. Na nogach przydały się delikatne sandałki oraz adidasy (na Wyspach Kanaryjskich można się natknąć na skaliste plaże).
Z perspektywy czasu moja walizka byłaby zatem znacznie mniejsza, swoją droga także i lżejsza. Ta docelowa ważyła zdecydowanie za dużo.